Wysiłek podczas tego egzaminu jest ogromny, tak wielki, że niektórzy zdający mdleją i są wynoszeni z sali. Inni z kolei przeczuwają, iż za chwilę wyzioną ducha. W ciągu kilku godzin należy wykonać setki pompek, przysiadów, „brzuszków" i wiele innych ćwiczeń wytrzymałościowych oraz powtórzeń przeróżnych technik walki: bloków, kopnięć albo uderzeń rękoma.
Międzynarodowa komisja ocenia je niezwykle restrykcyjnie. Po takiej „rozgrzewce", przy ogromnej koncentracji umysłu i pełnej kontroli nad zmęczonym ciałem, każdy zdający demonstruje pokaz form, czyli kata. Następnie rozbija stopami i dłońmi sosnowe deski. Kolejnym elementem tego morderczego sprawdzianu jest stoczenie - jedna po drugiej - pięćdziesięciu dwuminutowych pojedynków. Przez mniej więcej pierwszych piętnaście karateka kontroluje, z kim i jak walczy. Potem granice jego percepcji zaczynają się zacierać.
N
ic
dziwnego, że o egzaminie na czwarty stopień mistrzowskiego
wtajemniczenia wśród ludzi uprawiających karate kyokushin krążą
legendy. Pierwszym Polakiem, który pomyślnie zdołał go
przejść, jest Andrzej Drewniak. Przed kilkoma miesiącami sprawdzian ten zaliczyło czterech kolejnych naszych karateków:
Włodzimierz Rój z Gorzowa Wielkopolskiego, Krzysztof Borowiec
z Kielc, Eugeniusz Dadzibug z Sosnowca, Bogdan Jeremicz z Gdańska
oraz Roman Kęska z Krakowa. Nie byłoby w tym fakcie może nic
zadziwiającego, gdyby nie to, że wszyscy wymienieni
panowie przekroczyli czterdziesty rok życia, a jeden z nich dobiega
nawet pięćdziesiątki.
NIEMOŻLIWE
STAJE SIĘ MOŻLIWE
W
karate kyokushin egzamin na 4. dan jest najtrudniejszym testem w
życiu karateki
-
tłumaczy Drewniak.. - Tmdniejszym nawet od tych egzaminów, na których przyznawane są wyższe
stopnie. W większości zdają go osoby, które przekroczyły
czterdziesty rok życia. Być może młodsze wytrzymałyby
kondycyjnie ten sprawdzian, jednak w kyokushin nie nadaje się
stopni mistrzowskich jedynie za sprawność fizyczną i wyniki
sportowe, łecz także - a może przede wszystkim - za dojrzałość
ducha i umysłu. W takiej chwili każdy zdający musi posiadać
świadomość, iż konieczna jest wałka z samym sobą,
przekraczanie tej słabości, której - jak się początkowo wydaje
- przekroczyć
me
można.
42-letni
Eugeniusz Dadzibug egzamin na 4. dan zdawał w ośrodku
przygotować olimpijskich w Pappendal (Holandia). Na jego
terenie znajduje się specjalnie wybudowane pomieszczenie,
przypominające ogromny namiot, w którym temperatura powietrza
trudna jest do wytrzymania. Ci, którzy w nim ćwiczyli
twierdzą, że po godzinie człowiek ma wrażenie, iż jego ciało na
przemian kurczy się i wiotczeje, zaś wysiłek fizyczny nie
tylko wywołuje ogromne zmęczenie, ale także trudne do zniesienia
uczucie irytacji. Dadzibug, tak jak reszta karateków poddanych
sprawdzianowi, przebywał w tym „namiocie” cztery godziny.
Miał tę satysfakcję, że jako jeden z nielicznych, opuszczał
pomieszczenie o własnych siłach. Warto dodać, że w tym roku
„wiekowy” sosnowiczanin zdobył w Osace srebrny medal
mistrzostw świata, które rozgrywano w formule full-contact,
pokonując przy tym wielu młodszych od siebie
zawodników.
Innym - co tu dużo mówić - nieprawdopodobnym
wyczynem jest zdanie egzaminu na 3. dan przez 54-letniego (!)
Edwarda Urbańczyka z Katowic. Urbańczyk, podobnie jak
Dadzibug, zdawał go w tym roku w ośrodku przygotowań olimpijskich
w Pappendal. Co prawda test na „trójkę” jest nieco lżejszy
niż na czwarty stopień mistrzowskiego wtajemniczenia, ale
odbywa się w takich samych warunkach.
- Wszystko
wymaga systematycznej pracy - mówi
41-letni Włodzimierz Rój, który kyokushin zaczął trenować w
wieku 13 lat. - Na
pewnym etapie przestajesz startować w zawodach i starać się
o zdobywanie medali. Brak czysto sportowej motywacji zniechęca
wiele osób do dalszych treningów. Są jednak tacy, którzy
zaczynają ćwiczyć tylko dla siebie. Kiedy w 1987 roku wywalczyłem
złoty medal mistrzostw Europy, a potem zloty krążek MP, sądziłem,
iż w karate zrobiłem wystarczająco dużo. Porzuciłem nawet
pragnienie sięgania po wyższe stopnie w hierarchii
mistrzowskiej. Nadal jednak trenowałem i chyba dlatego po paru
latach Andrzej Drewniak zachęcił mnie, żebym zdawał na
trzeci, a potem czwarty dan. W gruncie rzeczy stopnie te nie mają
dla mnie znaczenia. Odczuwam po prostu wewnętrzną potrzebę
doskonalenia się. Uprawianie karate jest dla mnie niczym
nałóg. Być może właśnie to bezinteresowne zaangażowanie
w treningi sprawia,
iż
próg świadomości, na którym człowiek odczuwał początkowo
słabość ciała i psychiki, z czasem zaczyna przekraczać nie
siłą mięśni, ale potęgą woli. Trudno to zrozumieć laikowi.
Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak ogromny dizemie w nich
potencjał. Trzeba chcieć go tylko z siebie wydobyć.
Bez
snu Rój zdolny jest przetrwać nawet trzy doby. Twierdzi, że takie
obciążenie wytrzymuje dzięki wieloletniej nauce koncentracji.
Jest przy tym mężczyzną, który w tłumie niczym szczególnym
się nie wyróżnia: nie ma atletycznej sylwetki ani groźnego
spojrzenia twardziela, tak charakterystycznego dla
komiksowych postaci rodem z komercji filmowej. Podobnie jak reszta
„czwartodanowców” ukończył AWF. Prowadzi prywatne
przedsiębiorstwo zajmujące się produkcją ozdobnych elementów
do przydomowych ogródków. Jeździ najnowszym modelem BMW, ma dom
(żona jest prawnikiem). Jest to o tyle
warte podkreślenia, że - jak twierdzi Rój - dyscyplina, którą
uprawia pieniędzy mu nie dała. Obdarowała go za to
świadomością, na czym tak naprawdę polega życie. Karate
nauczyło go, że „nic nie ma za darmo” i nawet w
najtrudniejszych sytuacjach nie wolno się poddawać - zawsze należy
dążyć z uporem do wyznaczonych sobie celów. „Prawdziwymi
zwycięzcami są ci, którzy zwyciężają w pojedynkach dnia
codziennego” - Rój cytuje słowa twórcy kyokushin Masutatsu
Oyamy.
BEZ
LITOŚCI
Metody
treningowe w karate kyokushin wielu osobom mogą się wydawać wręcz
barbarzyńskie. Przy nich filmowe sztuczki Jean-Claude Van Damme’a
(przed laty mistrza Belgii w karate) albo innych tego typu
komiksowych postaci wypadają blado. W Europie i Stanach
Zjednoczonych „barbarzyń- skość” ta nie ma miejsca, chociażby
z tego względu, iż w naszym kręgu kulturowym, w którym tak
wiele mówi się o poszanowaniu godności człowieka, budziłaby
ona oczywisty sprzeciw. Jednak w odczuciu Japończyków, którzy
ludzką godność pojmują nieco inaczej, w prawdziwym karate
nie może być mowy o jakiejkolwiek „litości”. Przykładem
tego jest nie tylko egzamin na 4. dan, ale także test „stu
kumite”. Polega on na tym, że karateka, mający ochotę poddać
się temu sprawdzianowi, musi stoczyć - jedna po drugiej - sto
dwuminutowych pojedynków, przy czym do każdej walki przystępuje z
innym, będącym w pełni sił, przeciwnikiem. Wielu podchodziło do
tego sprawdzianu. Jednak osób, które przeszły go pomyślnie,
jest na świecie zaledwie kilkanaście.
W
kraju kwitnącej wiśni na zajęciach karate kyokushin używa
się bambusowych kijów, których uderzenia mają motywować
słabszych do wyzwalania z siebie nadludzkiego wysiłku.
Krzykiem pogania się ich do pracy. „Brutalność” i presja
psychiczna są jedynym sposobem, aby człowiek przekraczał
niejako sam siebie - mógł poznać, do czego tak naprawdę jest
zdolny.
Kiedy
przyjechałem do Tokio, czułem się kimś -
wspomina Drewniak, któiy w latach 80. przebywał na stypendium
Międzynarodowej Organizacji Kyokushin - Miałem
dyplom Akademii Górniczo-Hutniczej oraz AWF, a w karate
- 3.
dan. Szybko przekonałem się jednak, że dla Japończyków nie ma
to żadnego znaczenia. Na znak pokory ogolili mi głowę i
wręczyli biały pas. Podobnie postąpili z innymi. Wiele osób,
które wraz ze mną przyjechały do Tokio, po kilku dniach pakowało
walizki i przerażeni wracali do domów. Nie byli w stanie znieść
morderczych treningów. Z samego rana japońscy instruktorzy
fundowali nam bieg na trasie dziesięciu, a nawet piętnastu
kilometrów, „okraszony” setkami pompek, skłonów w leżeniu na
plecach i sprintów po wzniesieniach. Zmuszano nas do zażywania
kąpieli w lodowatych górskich wodospadach, a także
wielogodzinnych medytacji na mrozie. Najdziwniejsze było to, że
nikt nie chorował. W ciągu dnia odbywały się cztery
treningi, których monotonia doprowadzała chwilami do kresu
wytrzymałości psychicznej. Jednak wszystkich, którzy
potrafili zwyciężyć własną słabość, łączył wspólny
element,
dający
siłę i nakazujący, bez odpoczynku, pracować dalej. Impuls
ten popychał do momentu, w którym przychodziło to święte,
wewnętrzne uczucie dostępne tylko dla ludzi poświęcających
się jakiemuś zajęciu bez reszty.
Pamiętam, że pewien Francuz - mężczyzna
ponad dwumetrowy - zaczął się buntować przeciwko temu
niewolniczemu rygorowi. Japończycy nie przejęli się ani jego
posturą, ani faktem, że nad Sekwaną prowadził treningi z
bokserami. „Złamali”go. Po trzech miesiącach człowiek
ten sprawiał wrażenie szalonego. Przestał ćwiczyć, jeść.
Wypowiedział też wszystkim wojnę. Jej skutek byt z góry
przesądzony. Po kilku następnych dniach Francuz zajmował miejsce
w samolocie do Paryża. Rzecz jasna,
jeśli
ktoś miał ochotę, mógł porzucić tę katorgę. Jednak w takim
przypadku na zawsze „zamykał za sobą drzwi”. Ból i znoszenie
ogromnego wysiłku fizycznego są barierami, którą trzeba
pokonać, jeśli chce się zostać prawdziwym karateką.
TA
SIŁA JEST W NAS
Świadkowie
twierdzili, że 90-letni Morihei Ueshiba, twórca aikido potrafił
pokonać
przeciwnika z „siłą huraganu”. Z kolei Masutatsu Oyama
mawiał, że jest zdolny zwyciężyć każdego napastnika, ponieważ
z odległości trzech metrów słyszy jego oddech. Naturalnie
takie opowieści brzmią dla nas nieprawdopodobnie, a u niektórych
wywołują nawet ironiczny uśmiech. Warto jednak zauważyć, że
mieszkańcy Dalekiego Wschodu, sięgając do koncepcji taoizmu
czy shintoizmu, od tysięcy lat badali tajniki ludzkiej
psychiki, umysłu oraz biomechaniki. Żeruje na tym banalna w swej
wymowie komercja filmowa. Jej banalność traci jednak swą
prymitywną wymowę, jeśli weźmie się pod uwagę, iż
dalekowschodnie metody treningowe, koncentrujące się głównie
na wzmacnianiu witalności człowieka i jego
psychiki, są wykorzystywane przez agencje wywiadowcze oraz
elitarne formacje wojskowe. Zresztą już podczas II wojny światowej
starała się je stosować specjalna jednostka SS. Szczegóły tych
przedsięwzięć są owiane mgłą tajemnicy. Wiadomo tylko, że
opierają się one nie tylko na ćwiczeniach fizycznych czy - jak
się to określa w psychologii - wizualizacji, ale także na
odpowiednim sposobie oddychania.
- Fakt,
iż ponad czterdziestoletni mężczyźni wytrzymują podczas
treningów ogromne obciążenia, można po części tłumaczyć
genami albo długoletnimi przygotowaniami, podczas których organizm
osiąga coraz większą wydolność -
twierdzi dr Jarosław Wittman, lekarz kadry narodowej karate
kyokushin. - Należy
jednak brać pod uwagę aspekt kształtowania się ich psychiki,
który jest zupełnie inny niż u osób uprawiających koszykówkę,
lekkoatletykę albo piłkę nożną. Sportowcy wyczynowi „idą”
bowiem na wynik, a jeśli przestają reprezentować odpowiednią
formę, tak naprawdę „kończą” się. Tymczasem z karate jest
podobnie jak z jazdą na koniu: początkowo wkładasz ogrom
wysiłku po to tylko, by utrzymać się w siodle. Po kilkunastu
latach treningów, nawet jeśli przejedziesz konno trzydzieści
kilometrów, nie robi to na Tobie najmniejszego wrażenia.
Najciekawsze jest to, iż każdy nich w karate został pomyślany,
nie w zależności od wymagań błyskawicznej skuteczności w
pojedynku z przeciwnikiem, lecz jako sposób wykorzystywania
energii witalnej w oparciu o odpowiednie techniki oddychania. W
codziennym życiu hamujemy przepływ tej energii, nie zdając sobie
sprawy z jej istnienia. Dalekowschodnie systemy bojowe, które
doskonalono przez kilka tysięcy lat, miały natomiast za
zadnie uwalniać w człowieku nieświadome pokłady energetyczne.
Rzecz jasna to odblokowanie nie następuje w ciągu roku albo
dwóch. Potrzeba do tego wielu lat systematycznej pracy. Jednak
skutki takiego treningu są widoczne nie tylko w zadziwiającej
wręcz wydolności organizmu, ale także, na przykład, w
zwiększeniu poziomu odporności na stres.
Wszyscy
wymienieni w tym artykule karatecy budzą dzisiaj podziw i
szczere uznanie wielu - nie tylko młodych - ludzi. Są też z
pewnością tacy, którzy zazdroszczą im, że po przekroczeniu
czterdziestki, zachowali niezwykłą wręcz sprawność fizyczną.
Trzeba jednak uświadomić sobie, że ci dzisiejsi mistrzowie przed
laty przyszli po raz pierwszy na salę gimnastyczną i tak
naprawdę nie zdawali sobie sprawy, o co w tym karate naprawdę
chodzi.
ADAM
RYBCZYŃSKI
Artykuł z numeru Budo Karate (rok 2002):