karatekyokushin.info

Rozmowa z psychoterapeutą Wojciechem Eichelbergerem

Wojciech Eichelberger (ur. 1944) - psycholog, współzałożyciel Laboratorium Psychoedukacji w Warszawie, najstarszego w Polsce ośrodka Psychoterapii i treningu psychologicznego, felietonista „Gazety Wyborczej", autor bestselle­rowych książek (m. in. „Alchemia Alchemika", „Zatrzymaj się", „Pomóż sobie - daj światu odetchnąć", „Jak wychować szczęśliwie dzieci", „Kobieta bez wi­ny i wstydu", „Zdradzony przez ojca") oraz programu telewizyjnego „Okna".

Rozmowa:

Sukcesy Adama Małysza oraz Renaty Mauer udowodniły, że współpraca z psychologiem stała się dla sportow­ców jednym z podstawowych elemen­tów treningu wyczynowego. Proszę wytłumaczyć, dlaczego jej rola jest dzi­siaj tak istotna?


Profesjonalny sport, w którym natu­ralna, fizjologiczna wydolność ludzkie­go organizmu osiąga swoje maksimum, nie może być już dłużej oparty jedynie na wytrenowaniu mięśni. Obecnie po to, aby bić rekordy i wygrywać, koniecz­ne się staje odpowiednie ukształtowa­nie psychiki zawodnika a także wykorzystanie wszystkich możliwości jego ducha i umysłu. To znaczy, że sportowiec powinien posiadać umiejęt­ność wyłączania się, zapominania o tym, co jest dla niego możliwe, a co - nie. Keith Henshen, wybitny amery­kański psycholog sportowy powiedział, że przygotowanie zawodnika polega na tym, żeby w momencie startu „zgubił” on głowę wypełnioną stresem i prze­różnymi myślami.

To znaczy?


Wyścig na muskuły stal się relik­tem. W dzisiejszym sporcie zwycięstwo uzależnione jest przede wszystkim od stopnia koncentracji umysłu. Proszę so­bie przypomnieć skok w dal Boba Beamona w roku 1968 na olimpiadzie w Meksyku. Facet uzyskał wynik, o jakim się nikomu nie śniło bodajże 8 metrów i 90 centymetrów. Przez kilkanaście lat nikt nie mógł go pobić. Co więcej - sam Beamon nigdy już nie uzyskał takiego rezultatu. Tłu­maczyć to można tylko w jeden sposób: temu sportowcowi raz w życiu udało się w ułamku sekundy stać się całkowicie jednym z tym, co robił - jego ciało, duch i umysł zjednoczyły się w tym sko­ku. W tamtych czasach zawodnicy nie przykładali jeszcze takiej wagi do aspektów psychologicznych swojej pra­cy. Dzisiaj jest już inaczej. Wielu trene­rów wprowadziło medytację do cyklu szkoleniowego swoich podopiecznych. Przykładem może być chociażby jeden z najwybitniejszych trenerów NBA, Phil Jackson, który zaleca zawodnikom praktyki koncentracji zaczerpnięte z zen. Oczywiście trening mistrzowski musi być ekstremalny - na granicy fi­zjologicznych możliwości organizmu i bardzo wielu tę granicę osiąga. Zwy­ciężają jednak ci, których psychika przygotowana jest najlepiej.

Sukces Renaty Mauer na ostatniej olimpiadzie pokazał, jak ogromną ro­lę odgrywa w sporcie przygotowanie psychiczne. W pierwszej konkurencji poszło jej fatalnie. Z pewnością po­czuła się mocno sfrustrowana słabym wynikiem, tym bardziej, że strzelała pod presją, bo broniła tytułu mistrzyni olimpijskiej. Wszystko wskazywało więc na to, że Mauer, nic już nie zrobi. W drugim podejściu osiągnęła jednak szczyt swoich możliwości i zdobyła zło­ty medal. Potrafiła „zgubić głowę” wchodząc po raz drugi na strzelnicę. Podobną kontrolę nad własną psychi­ką posiada zapewne Adam Małysz. W Hakubie wywrócił się podczas pierwszego skoku, ale w drugim osią­gnął najlepszy rezultat wśród wszyst­kich startujących. Te i inne przykłady pokazują, jak niezwykłe możliwości drzemią w naszym umyśle. Trzeba je tylko w sobie odkryć.

Czy sugeruje pan, że ci sportowcy, którzy wspomagają się dopingiem i w nim upatrują źródła sukcesu, nie są w stanie uświadomić sobie potencjału własnego umysłu?


Naturalnie.

Miałem kiedyś okazję rozmawiać z Krzysztofem Holowczycem. Zapytał mnie co ma zrobić, żeby podczas raj­dów jeździć jeszcze szybciej. „A kiedy jeździ pan najszybciej? ” - zapytałem. „Najszybciej jadę wtedy, gdy mam po­czucie, że unoszę się i tańczę wraz z sa­mochodem - odparł Hołowczyc. - Nie ma we mnie wtedy jakiejkolwiek reflek­sji ani lęku”. To właśnie w tym stanie umysłu zawodnicy biją największe re­kordy, które zdają się być cudami. Do­ping nie dość, że ma „krótkie nogi”, to nigdy nie doprowadzi zawodnika do podobnych rezultatów. Takie zjedno­czenie się z działaniem staje się dla wielu sportowców przeżyciem wręcz mistycznym. Zresztą trening współcze­snego sportowca wyczynowego coraz bardziej przypomina intensywną prak­tykę duchową.

W programie „Okna” gościłem kie­dyś Roberta Korzeniowskiego. W trak­cie rozmowy z nim stało się dla mnie jasne, że człowiek ten żyje jak mnich: ma tak wymagający reżim czasowy snu, treningu, diety, odnowy biologicznej, izolacji od najbliższych a nawet absty­nencji seksualnej, że dla większości ludzi byłoby to absolutnie nie do uniesienia. Spędza na rozmaitych zawodach i zgru­powaniach dziewięć miesięcy w roku. Nawiasem mówiąc tacy ludzie chyba po­winni do końca pozostać wierni swemu „mnisiemu” powołaniu i nie decydować się na zakładanie rodzin zanim nie za­kończą zawodowej kariery w sporcie. Mają stanowczo za mało czasu dla swo­ich żon i dzieci. Przy tak wyśrubowanym wyczynie trzeba będzie niestety coraz częściej dokonywać tego trudnego wy­boru: albo być dobrym sportowcem albo dobrym mężem i ojcem.

Twierdzi się, że w biegu na 100 me­trów nie można osiągnąć rezultatu po­niżej dziewięciu sekund? Uważa pan, że takie założenie jest nieprawdziwe?

Ciało wprawdzie narzuca ograniczenia, ale dla umysłu nie ma rzeczy niemożli­wych. Choćby stąpanie po rozżarzo­nych węglach albo
chodzenie po wodzie. Fizycy, biorąc pod uwagę wagę cia­ła, silę mięśni, opór powietrza i bieżni, mogą wyliczyć, co jest w sporcie możli­we, a co - nie. Jednak potencjał ducho­wy pozostaje dla nauki tajemnicą. Dlatego zachowuję ostrożność wobec opinii, które wyznaczają jakiś kres ludz­kich możliwości.

Antoine De Saint-Exupery w jed­nym z opowiadań opisał poszukiwania pilota, który rozbił się w niedostęp­nych, pustynnych górach. Po kilkunastu dniach, gdy zwątpiono już w jego odna­lezienie, ktoś zauważył człowieka idą­cego powoli pasem startowym. Był to ów pilot. Szedł pomimo tego, że miał zwichniętą nogę. Na pytanie kolegów, jak zdołał w skrajnym wycieńczeniu i bólu przebyć tak ogromną odległość, odpowiedział: „Nie myślałem o niczym. Koncentrowałem się tylko na robieniu jednego kroku” A potem dodał: „Żad­ne zwierzę by tego nie zrobiło”.

Czy praca ze sportowcami przypomi­na psychoterapię? Na czym ona kon­kretnie polega?

Trochę tak. Ogólnie rzecz ujmując można powiedzieć, że zawodnik powi­nien uwolnić się od ograniczeń krępu­jących jego psychikę: od kompleksów, zranień, przeceniania niepowodzeń, ja­kich doznał w przeszłości. To pomoże mu podczas startu być tylko „tu i te­raz”. Psychoterapia ludzi, którzy ze sportem nie są związane w zasadzie wy­gląda podobnie.

Gdy myślimy o sobie i otaczającym nas świecie, często mamy do czynienia z tym, co w psychoterapii określa się mianem „klisz”. Mówiąc jaśniej: są to obrazy z przeszłości, które jak gdyby naświetliły się w naszym umyśle i stoją nam uparcie przed oczyma. Jeśli nie zdajemy sobie sprawy, że posiadamy w umyśle taką „kliszę”, to wtedy nasze doświadczenie z przeszłości myli się nam z teraźniejszością. „Klisza” inter­pretuje nam zdarzenia i budzi nieade­kwatne emocje, zmuszając nas na przykład, do bierności, ucieczki albo walki z jakimiś niewidzialnymi wroga­mi; wywołuje nie uzasadnione sytuacją uczucie niepewności bądź strachu. Działamy wtedy niczym automaty po­zbawione zdolności kierowania wła­snym postępowaniem. Rolą psycho-terapeuty jest odkrycie wraz z pacjentem takich „klisz” a następnie pomoc w konstruktywnym zagospoda­rowaniu uwolnionej dzięki temu ener­gii psychicznej. W przypadku sportowców polegać to może np.; na wzmacnianiu motywacji i zdolności do koncentracji umysłu w chwili startu tak, aby gdy stają na matach, bieżniach czy skoczniach narciarskich byli w stanie „wyczyścić” swój umysł, zgubić głowę i być w pełnym kontakcie z tym co rze­czywiste. Wtedy i tylko wtedy to, co do­tąd było nie możliwe - staje się możliwe.

Sport jest jak życie. Myśli pan, że wskazówki dawane sportowcom przez psychologów może stosować każdy z nas?


Naturalnie. Funkcjonujemy pod dyktando rozmaitych wyobrażeń na te­mat siebie i świata, który nas otacza; kierujemy się wspomnieniami, nawyka­mi, stereotypami kulturowymi. W kon­sekwencji popadamy w rodzaj wewnę­trznego otępienia, autohipnozy, co uniemożliwia nam realizację naszych rzeczywistych możliwości, nie potrafi­my „zgubić” głowy i w konsekwencji doznajemy niepotrzebnych porażek. Unieszczęśliwiamy się na własne życze­nie - wmawiamy sobie jakąś niemoż­ność i poddajemy się temu, co myślimy sobie. W ten sposób tworzymy wiele samosprawdzających się, negatywnych przepowiedni na temat tego, co możli­we a co nie możliwe w naszym życiu. Gdybyśmy jednak nauczyli się żyć „tu i teraz” i porzucili nasze egocentryczne ograniczenia, każdy z nas - jeśli tylko by naprawdę chciał - mógłby skakać jak Adam Małysz.

Problem nie w tym tylko, że wmawiamy sobie, iż w naszym wykonaniu takie skoki nie są możliwe, ale, że nawet nie próbujemy założyć nart. Nasz wolny duch i wola są przywalone pokładami niewiary i lenistwa. Zamiast podejmo­wać w życiu wyzwania i pracować nad sobą, wolimy z uporem powtarzać, że życie jest „szare” i tak naprawdę nie­wiele w nim zależy od nas samych. W ten sposób skutecznie zabijamy w sobie wrodzony entuzjazm. Jeżeli ta­ki stan umysłu cechowałby najwybit­niejszych sportowców, to nigdy nie osiągaliby oni tak niezwykłych wyni­ków. Zwycięstwo w sporcie - podobnie jak w życiu - polega na pokonywaniu ograniczeń nie tylko ciała lecz przede wszystkim - umysłu.

Nie do końca zgodzę się z takim stwierdzeniem. Znam kilku sportow­ców, którzy w młodości zdobywali me­dale na najwyższych rangą imprezach międzynarodowych, a teraz czują się rozczarowani swoim istnieniem i żyją w nieustannej depresji. Czym wytłuma­czy pan ich obecny stan?

Można powiedzieć, że umiejętność czerpania z życia satysfakcji polega przede wszystkim na tym, w jaki sposób postrzegamy zarówno nasze klęski jak i sukcesy: czy przywiązujemy się do nich, czy też traktujemy je tylko jako pouczające epizody w historii naszego życia rozumianego jako proces rozwo­ju naszej świadomości. Jeśli sportowiec, na przykład, po wywalczeniu złotego medalu olimpijskiego, uzna, że stał się królem, którego wszyscy powinni doży­wotnio nosić na rękach, to pogrąża się w iluzji. Iluzja na ogół nie ma długiego życia. Trzeba się będzie z nią rozstać, gdy nie powtórzy się sukcesu albo, kie­dy przyjdzie czas wycofać się ze sportu a po nas przyjdą lepsi. Status gwiazdy prędzej czy później przemija i ci, którzy nie potrafią tego zrozumieć skazani są na rozgoryczenie i depresję.

Trzeba uważać, bo sport wzmacnia nasz egocentryzm. Chodzi w nim prze­cież o to, żeby pokazać, że jest się lep­szym od innych. Ale wrażliwy sportowiec najwyższej klasy, po odnie­sionym zwycięstwie i jakimś niepraw­dopodobnym wyniku potrafi niejednokrotnie zadać sobie pytanie: „Kto naprawdę tak daleko skoczył czy tak szybko pobiegł? Czy to na pewno byłem ja?”. W tym miejscu dotykamy mistycznego wymiaru sportu. „Zgubie­nie” głowy, o którym mówi Henshen, polega właśnie na tym, że przestajemy identyfikować się z poczuciem „ja”, które jest źródłem wszelkich naszych ograniczeń i błędów. Więc jeśli to nie „ja” skoczyło tak daleko to w takim ra­zie, kto?

Wygląda na to, że Adam Małysz jest w jakimś stopniu świadomy tego wymiaru swoich nadzwyczajnych wy­czynów, gdyż po każdym udanym sko­ku, zamiast unosić ręce w geście egocentrycznego triumfalizmu, kłania się nisko publiczności i wyznaje, że wszystko zależy od Boga. Dlatego z du­żym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że sportowiec ten rów­nież po zakończeniu kariery będzie po­trafił cieszyć się życiem.

Dzisiaj Małysz potrafi „gubić” głowę podczas zawodów. Pytanie: czy będzie to potrafił robić również podczas przy­szłorocznej olimpiady w Salt Lake City. Jakie jest pańskie zdanie na ten temat?

Trudno teraz o tym wyrokować. Jedno jest pewne: trening umysłu wy­maga nieustannej pracy. Sukcesy są brzemienne klęską, bo może przecież nastąpić taka chwila, gdy nawet skrom­nego sportowca zacznie rozpierać du­ma i przysłowiowa woda sodowa ude­rzy mu do głowy. Wtedy jego ego stanie się tak wielkie i ciężkie, że nie pozwoli mu lekko i daleko skakać. Sło­wem - im większe sukcesy, tym inten­sywniejsza powinna być praktyka duchowa, która ma to do siebie, że je­śli nawet nie uwalnia nas od ego to przynajmniej czyni je lżejszym. To swo­isty i pouczający paradoks, że sport z jednej strony wzmagając poczucie ego jednocześnie wymaga porzucenia go, jeśli chcemy się wznieść na praw­dziwe wyżyny sportowych osiągnięć.

Czy, jako psychoterapeuta, pracował pan ze sportowcami?


Kilka razy doradzałem im, ale ni­gdy nasza współpraca nie była formal­na. Na takie zajęcia po prostu brakuje mi czasu. Muszę coś wybrać. Sportow­cy tak czy inaczej dadzą sobie w życiu radę. Ja natomiast zajmuję się ludźmi, dla których problemem nie jest zdoby­cie medalu na mistrzostwach świata, lecz często wstanie z łóżka rano i wyjście do pracy. Wysiłek tych ludzi w przekraczaniu ograniczeń wła­snego umysłu bywa równie wielki i godny szacunku jak intensywny tre­ning sportowca przygotowującego się do bicia rekordu.

Sport odegrał w moim życiu ogromna rolę. Moja matka ukończyła AWF i pracowała w Głównym Komi­tecie Kultury Fizycznej. Wakacje szkolne, miałem okazję spędzać w ośrodkach przygotowań olimpij­skich i podpatrywać tam ciężką pracę najlepszych w owym czasie, polskich sportowców. Oglądałem treningi, mię­dzy innymi Wojciecha Zabłockiego, Jerzego Pawłowskiego, Drogosza i Pietrzykowskiego, Badeńskiego i Schmida, byłem zachwycony posta­ciami trenerów Kovaca i Stamma. W późniejszym okresie sam uprawia­łem szereg dyscyplin: szermierkę, lek­koatletykę, strzelectwo, żeglarstwo, przeróżne gry zespołowe, pływanie, jazdę konną, wioślarstwo. Miałem do­bre warunki fizyczne, więc trenerzy zwracali na mnie uwagę. Najdłużej - jeszcze w czasie studiów - grałem w koszykówkę. Kiedy przed dwudzie­stoma sześcioma laty zetknąłem się z buddyzmem i praktyką zen, zainte­resowałem się dalekowschodnimi sztukami walki. Miałem szczęście tra­fić na wspaniałego nauczyciela kung- -fu, Wietnamczyka mieszkającego w Polsce, znanego jako Nam, później­szego wielokrotnego mistrza Francji i Europy w tej dyscyplinie. Niestety, mogłem uczyć się od niego tylko przez trzy lata. Ale i tak bardzo wiele na tym skorzystałem. Może nie tyle jako wo­jownik, ale bardziej jako człowiek.

Wieloletnie doświadczenia ze spor­tem, studia oraz praca z ludźmi cierpią­cymi psychicznie z pewnością wyrobiły w panu pogląd na temat tego, jaka rolę kultura fizyczna może odgrywać w na­szym codziennym życiu. Czy można traktować ją jako formę psychoterapii?


W psychoterapii uwzględniam cia­ło, ruch i oddech. Na przykład za po­mocne narzędzie i ważne doświadcze­nie terapeutyczne uważam tzw. bieg transowy. Jest to wolny, rytmiczny trucht, przystosowany do przeciętnych możliwości wydolnościowych. W cza­sie biegu należy utrzymać pełną kon­centrację na rytmie, ruchu i oddechu, zapomnieć o czasie, dystansie i o so­bie, robić tylko jeden krok. Gdy w trakcie biegu, pojawi się myśl; „Już nie mogę!’', należy ją zignorować i biec dalej koncentrując swój umysł na tym co tu i teraz rzeczywiście się dzieje. Przekroczenie kilku „nie mo­gę" jest ważnym doświadczeniem z sa­mym sobą i może spowodować odblokowanie naszych ukrytych moż­liwości, doprowadzając czasami do ta­kiego samopoczucia jakie opisywałem wcześniej cytując Krzysztofa Hołowczyca.

Ruch jest sposobem przejawiania się życia więc jeśli chcemy czuć, że ży­jemy musimy się ruszać. Na ten temat mówi się zresztą ostatnio wystarczająco dużo. Dla zachęty dodam tylko, że w trakcie wysiłku fizycznego w organi­zmie wydziela się endorfina, która działa odprężająco i relaksująco. Bez niej ludzie zapracowani i prowadzący siedzący tryb życia za szybko umierają i łatwiej uzależniają się od alkoholu i narkotyków. Dlatego tak ważne jest zaszczepianie w młodzieży bakcyla ru­chu i sportu. Lepiej przecież by uzależ­niała się od endorfiny niż od morfiny czy trawki.

Dziękuję za rozmowę.


WOJCIECH SZCZAWIŃSKI


Artykuł z numeru Budo Karate:



opublikowano: 2012-12-29